Podróże małe i duże – Nepal część 2

Wyruszyliśmy na szlak około 9, już było dość gorąco, a zapowiadało się, że będzie upalnie. Do tego wilgoć po wieczornych i nocnych opadach. Woda, która spadła z nieba parowała zawzięcie. Trochę to utrudniało oddychanie, a przez to i pedałowanie, ale co nas nie zabije to nas wzmocni, więc i my uparcie parliśmy do przodu 🙂 Jak dnia poprzedniego widoki zapierały dech w piersiach!  Różnorodność zapachów, dźwięków, odcieni zieleni – raj dla zmysłów!

Porcja zdjęć zwierzątek różnorakich musi być 🙂 Nie byłabym sobą gdybym ich tu nie wstawiła, ale i tak jestem ‘łaskawa’ dla Waszych oczu gdyż mam tego typu zdjęć tysiące! Zwierzątka fascynują mnie niezmiennie 🙂 Jestem typowym mieszczuchem i nigdy nie miałam rodziny na wsi, więc kózki, kaczuszki, kurczaczki i inne zawsze przyciągają mój wzrok 🙂 I  nie tylko wzrok, gdyż zawsze pcham się z łapami aby pogłaskać – ale to już chyba rodzinna przypadłość, moja siostra ma tak samo 😛

Ale czy nie są słodkie?!

Tutaj cała nasza ekipa razem z jednym z przewodników. Jestem chudzielcem, ale przy Rameshu (to ten trzymany na rękach) jestem grubasem 😉 A jeżeli chodzi o przewodników to obaj byli super, chociaż ich poczucie odległości i czasu jest znacznie odmienne od naszego. Na pytanie: Ramesh jak długo jeszcze będzie pod górkę słyszeliśmy – hmmm jakieś 20 minut, potem okazywało się, że było to 40; albo słuchaj to my już pojedziemy dalej jak idzie trasa? – noo za jakieś 40 minut dotrzecie do dużego rozgałęzienia dróg i tam poczekajcie na resztę grupy; ok to jedziemy i docieramy do rozgałęzienia za minut 15 🙂

Przejrzystość powietrza była trochę mniejsza przez parującą wodę, ale z godziny na godzinę robiło się lepiej. Słonko mocno dawało się we znaki.

Pięknie! Zielono i pachnąco! Tego w Dubaju brakuje, szczególnie w lecie, kiedy przez upały w zasadzie nic nie pachnie. Wiosną (marzec/kwiecień) kwiaty pachną niesamowicie, ale w lecie wszystkie żywe stworzenia oszczędzają siły na walkę z upałem i o zapachu kwiatów można zapomnieć 🙁 Większość z Was pewnie w ogóle tego nie zauważa, ale w miastach w Polsce czuć zapach roślin i to nawet w tych dużych jak Warszawa! I jakie polskie miasta są zielone! 
Na nizinach człowiek wychodzi na polane i robi tam pole, ewentualnie musi wykarczować trochę lasu, czy wyzbierać kamulce. U podnóża Himalajów trzeba te pola sobie zbudować! Uprawa roli tutaj jest dużo trudniejsza, a rolnicy nie mają specjalistycznych maszyn, pracują rękami! Malowniczo te pola wyglądają nieprawdaż?
Mała pasterka ze swoimi krówkami. W zasadzie były trzy, ale się rozbiegły jak nadjechaliśmy aby spędzić stadko z drogi. Dziewuszki w wielu od 6 może do 10 lat. 

Jako, że dnia poprzedniego i w nocy padało drogi były trochę błotniste, ale jeszcze nie jakoś strasznie. To jak błotniste potrafią być drogi mieliśmy się dopiero przekonać 🙂 Po południu znowu zaczęło się chmurzyć, grzmieć i grozić deszczem. Przyspieszyłam znacznie pedałowanie, ale i tak nie udało mi się zdążyć, zaczęło podać jakieś 15 minut przed tym jak dotarłam do schroniska. Chmury wyglądały jak te co gromadziły się nad Mordorem we Władcy Pierścieni 🙂 Zdjęć co prawda nie mam, wolałam pedałować niż zatrzymać się i uwieczniać je na fotkach – musicie mi uwierzyć na słowo.

Trasa dnia drugiego była bardziej zróżnicowana, tzn podjazdów było mniej więcej tyle samo co zjazdów. W związku z tym dała dużo więcej przyjemności. Już nie wnikając w to, że człowiek przyzwyczaja się do terenu i pedałowania i robi się pewniejszy z dnia na dzień. Na początku przy zjazdach tchórzyłam i hamowałam, a ostatniego dnia było już zupełnie inaczej. Faktem jest jednak też to, że na następną taką wyprawę zakupię sobie dobre ochraniacze na łokcie i kolana – wtedy ewentualne upadki będą mi mniej straszne 🙂

Drugi nocleg mieliśmy w wiosce o nazwie Chisapani. Malutka osada na szczycie wzgórz. W większości budynków nie było prądu i to już od kilku dni. Nasz hotelik / schronisko miało swój generator więc przynajmniej nie musieliśmy jeść po ciemku 🙂 Samo schronisko przyzwoite, choć łóżka jak w poprzednim twarde strasznie – tzn jak kto lubi, Pawłowi odpowiadały. Ja jestem ‘księżniczką na ziarnku grochu’ i jak dla mnie było za twardo, ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma!

Po deszczu przyszły chmury! Ta białość na zdjęciu poniżej to właśnie one. Temperatura spadła jakieś 10 stopni. Kiedy stało się na skraju drogi, nad przepaścią, to te schodzące w dół chmury były jak armia umarłych, przynosiły ze sobą niesamowity chłód a z nim dość dziwne uczucie (chyba naczytałam się za dużo książek).

Tu te chmury z oddali coby było je lepiej widać.

W oczekiwaniu na kolację 🙂 Zabrali się za grę w kolumbijską wersję makao – z tego co mi się udało zorientować to jest ona dużo wredniejsza niż nasza. Ja szczerze mówiąc nienawidzę kart – myślę, że ma to swoje korzenie w dzieciństwie, kiedy to na wakacjach w deszczowe dni, cała moja rodzinka siedziała i grała w karty, a ja jako, że byłam za mała nudziłam się jak w mops w tym czasie. Tak mi zostało do dziś i jakoś nie udało mi się przezwyciężyć tej niechęci.

Do wieczornego gadania znaleźliśmy taki oto wynalazek 🙂 Tanie toto było strasznie i muszę powiedzieć, że nie najgorsza ruda na myszach – powiedziałabym nawet, że starego Jasia Wędrowniczka przewyższa znacznie. Fakt faktem, że piliśmy to z odrdzewiaczem zwanym coca-colą, a z nią chyba wszystko da się wypić (no oprócz Jasia, bo on z niczym nie wchodzi). 

cdn

Share: