Park narodowy Kaeng Krachan / Tajlandia

Siedząc wieczorem przy piwie ustaliliśmy, że trochę historii nowożytnej zaliczyliśmy (II Wojna Światowa w Kanchanaburi), trochę historii starożytnej (Ayutthaya), czas więc na przyrodę! Oglądając mapę znaleźliśmy park narodowy na który składa się głównie deszczowy las tropikalny – jako, że takiego nigdy na żywo nie widzieliśmy, wybór był prosty!

 
Kilka zdjęć z drogi
 
 
 
 
Park Narodowy Kaeng Krachan został utworzony 12 czerwca 1981 roku. Mieści się on na południowy zachód od Bangkoku w prowincjach Petchaburi i Prachuap Khiri Khan. Jest to największy park narodowy w Tajlandii i ma wielkość 2914 km². Las deszczowy  (i park narodowy zarazem) ciągnie się do granicy z Myanmarem (większość z Was kojarzy ten kraj jako Birmę) i dalej w Myanmarze – cały kompleks leśny pokrywa terytorium 30 000 km² – tak dla porównania województwo wielkopolskie zajmuje teren 29 826,51 km² co stanowi ok 10% powierzchni Polski!
 
Mówią, że jest to jedno z tych miejsc, które miłośnicy ptaków pokochają i faktycznie jest to prawda! Ja niestety jestem ornitologiczną ignorantką, ale tyle różnych śpiewów jakie tam słyszałam – szaleństwo! Zobaczyć udało nam się co najmniej kilkanaście różnych ptaków a to tylko promil tego co można (zaobserwowano tam 420 gatunków ptaków, 57 różnych gatunków ssaków oraz 300 gatunków motyli)
Na terenie parku można zobaczyć słonie, pantery jeżozwierze, cywety gibony i wiele innych! Myśmy wiele szczęścia nie mieli niestety, gdyż pomimo tego, że pojechaliśmy do parku w środku tygodnia i teoretycznie warunki powinny być idealne to… to natknęliśmy się na zieloną szkołę 🙁 setka wrzeszczących dzieciaków niestety wypłoszyła zwierzynę, która przychodzi podobno na teren obozowiska!
 
Co jest cudowne w tym miejscu to to, że jest to w sumie nietknięty teren, oprócz dwóch obozowisk jest tam tylko szutrowa droga i nic więcej! Po prostu las, las i jeszcze raz las!
 
 
W parku jak już pisałam są dwa obozowiska. Ban Krang (34 km w głąb parku) i Phanoen Thung (49 km w głąb parku) – aby dojechać do obozowiska głębiej w parku trzeba mieć samochód z napędem na 4 koła i nie jest to nad wyrost podane, nasz wypożyczony Nissan nie dał rady podjechać pod górę! Droga jest otwarta tylko w określonych godzinach – do parku wjechac mozna w godzinach od 5:30am do 7:30am i od 1pm do 3pm, a wyjechać od 9am do10am i od 4pm do 5pm. Jest to spowodowane migracją słoni, a te podobno potrafią być agresywne jak się przestraszą i w sumie co to za problem dla słonia przewrócić auto!

 

Na początku jest asfalt, w niektórych miejscach z dziurami ale generalnie da się przejechać bez większych problemów.

Później zaczyna się szutrowa droga, która w niektórych momentach może być wyzwaniem dla zwykłej osobówki.
Za wstęp do parku płaci się 200 bathów od osoby oraz 30 bathów za samochód. Ważna sprawa jest taka, że nie ma tam żadnego transportu, więc trzeba miec własne auto, albo liczyć na stopa. Strażnicy nie wpuszcza osoby idącej pieszo, jadącej rowerem czy motocyklem – musi być samochód!
 
Jeżeli chcemy zostać w parku na noc płacimy 30 bathów za osobę. Na miejscy mozna wynająć namiot za 120 batów dla dwóch osób, koce 30 bathów, karimatę 20 bathów i poduszki 10 bathów. Nas wszystko razem kosztowało z wejściem do parku 710 bathów (coś koło 67 złotych). Na kampingu są prysznice i ubikacje oraz miejsce gdzie podają jedzenie. Nie pamiętam ile kosztowało, ale było pyszne i dużo! 
Problem jak zwykle się okazał z porozumiewaniem się gdyż po angielsku znowu nikt nie mówił, oprócz jednego strażnika leśnego, ale ten z kolei nie miał zębów przednich od kła do kła więc seplenił strasznie 🙂 Ale udało się jakoś jak zwykle!
 
Zaraz po przyjeździe ruszyliśmy podziwiać przyrodę. Aby wyjść w las trzeba wynająć strażnika leśnego, ale wzdłuż drogi prowadzącej do następnego obozowiska pozwolono nam iść samym, w zasadzie jechać 🙂 Tak też zrobiliśmy skuszeni opowieściami o tysiącach motyli!
Opowieści okazały się prawdziwe. Nad rzeczkami, które przecinają drogę faktycznie były motyle. Siedziały na ziemi i namiętnie zlizywały mocz słoni 🙂 A w zasadzie to co zostało po odparowaniu wody czyli substancje mineralne w nim zawarte.
 
Aby pojechać dalej trzeba było przekroczyć te trzy rzeczki i tutaj nasz ‘jungle explorer’ spisał się na medal 🙂 Pokonał wszystkie trzy, ale jego niestety pokonała stroma góra – koła boksowały na szutrze i nie chciał dalej jechać.

Jak to mówią wypożyczony samochód może wszystko 😉

Po jakiejś godzinie oglądania wszelkiej maści motyli pojechaliśmy dalej, sprawdzić czy może i nam uda się zobaczyć panterę! W obozowisku spotkaliśmy przemiłego Australijczyka o imieniu Garry, który opowiedział nam o swoim bliskim spotkaniu z panterą wcześniej tego dnia!

 

Pantery nie udało nam się spotkać, mimo iż porzuciliśmy samochód i szliśmy piechotą kilka kilometrów. Spotkaliśmy za to wiewiórę 🙂

Więcej motyli 🙂 Co świadczyło o tym, że i tu można spotkać słonie.

Jaszczura, który miał nas absolutnie w poważaniu 🙂 Niesamowite są odgłosy takiego lasu! On nie milknie nawet na sekundę. Cały czas coś bzyczy, piska, dźwięczy, skrzeczy, pohukuje. A do tego ta soczystość kolorów – pięknie!
Na zdjęciach górek nigdy nie widać. Uwierzcie mi tu jest bardzo stromo, nawet szło się trudno pod górę! Podłożyliśmy kamulce pod koła i zostawiliśmy autko a sami poszliśmy dalej.
W związku z tym, że obozowisk nie można opuszczać po godzinie 18.30, czas mieliśmy ograniczony i dość szybko musieliśmy wracać.
Jadąc wolniutko z otwartymi oknami usłyszeliśmy nawoływania gibonów. Zostawiliśmy auto i zaczęliśmy po cichutku iść. Udało nam się zobaczyć całe stado! Niestety było dość daleko a my nie mamy teleobiektywu, ale coś udało się ustrzelić 🙂 Cierpliwość popłaca czasem 🙂

Przemiłe człekokształtne!

A tu najprawdopodobniej słonie przechodziły drogą przed nami i postanowiły urwać sobie kawałek gałązki do zjedzenia, przy okazji tarasując drogę 🙂
Panowie strażnicy rozstawili nam namiot pod zadaszeniem, gdyż zbierało się na deszcz i tak mieli rację lało w nocy potężnie. Jak zapadł zmrok dżungla zmieniła swoje zaśpiewy ale dalej nie zasnęła, cała noc coś popiskiwało, huczało, słyszałam słonie w oddali. Na początku cały ten harmider był dość niepokojący, szczególnie że nasz namiot stał na samym skraju lasu, ale kiedy przyzwyczaiłam się do tych dźwięków był nawet mile kołyszący do snu!
Wieczorem, kiedy zrobiło się już zupełnie ciemno mieliśmy takich oto gości! Dwie jaszczurki przyszły na kolacyjkę 🙂 A dookoła latała cała masa świetlików! Nigdy nie widziałam ich w takiej ilości – wyglądały bajkowo!
 
Share: