Okolice góry Unzen – japońskie piekiełka (Japanese Hell)
Jak wiecie Japonia leży na terenach bardzo aktywnych sejsmicznie. Ogromna ilość wulkanów, a co się z tym wiąże najdziemy również gorące źródła. Wyspa Kyushu jest bardzo aktywna wulkanicznie, o wulkanie Aso już Wam pisałam. Dziś czas na japońskie piekiełka.
W okolicach góry Unzen, która majestatycznie wnosi się nieopodal miasta Shimabara, znajdziemy wiele gorących źródeł. Sam wulkan Unzen to grupa nakładających się na siebie stratowulkanów (to te w kształcie stożka). W latach 70tych wywołał on jedną z największych katastrof związanych z wulkanami w Japonii. Wybuch jednego ze stożków spowodował ogromną falę tsunami, która zabiła około 15 tysięcy ludzi.
Okolice Unzen i ‘piekiełka’ zostały w 1934 roku pierwszym Parkiem Narodowym w Japonii.
Spojrzenie wstecz, czyli trochę historii tego miejsca. Szczególnie, że jest ona dość straszna, szczególnie dla japońskich chrześcijan. W epoce Edo wyznawanie Chrystusa zostało zakazane pod rygorem kary śmierci. Jednak nie odstraszyło to wiernych wyznawców, robili to dalej, tylko w ukryciu. Żyli w ciągłym strachu przed tym, że zostaną odkryci lub, że ktoś na nich doniesie.
Do dziś przetrwała opowieść o mężczyźnie o imieniu Seishichi. Pozostał wierny swojemu bogu za co został skazany na śmierć. Wyrok śmierci na chrześcijanach wykonywano w dość okrutny sposób, a mianowicie wrzucano ich do gorących źródeł w okolicach Unzen, gdzie gotowali się oni żywcem. Dość barbarzyński sposób stracenia człowieka. Pojęcia nie mam jak długo trwa śmierć przez ugotowanie, ale na pewno jest bardzo bolesna. Pozostaje mieć nadzieję, że biedni skazańcy szybko tracili przytomność.
A wracając do historii biednego Seishichiego – w dniu, w którym go stracono, jeden z wulkanów wybuchł pokazując gniew boga – tak przynajmniej wierzą chrześcijanie zamieszkujący te tereny.
Same piekiełka, czyli Jigoku, to obszar na którym znajduje się ogromna ilość kominów wulkanicznych przez które opary siarki wydobywają się na powierzchnię oraz gorących źródeł.
Zapach siarki był tak mocny że aż dusiło! Pewnie dobrze byłoby mieć maskę ochronną, bo taka siarka chyba niezbyt dobra dla naszych płuc.
Kyu Hachiman jigoku wygląda trochę jak powierzchnia księżyca. Jest to wynikiem aktywności wulkanicznej. Częściowo natura już zagarnęła te tereny, ale są jeszcze połacie kompletnie bez życia.
W okolicy znajdziemy kilka buddyjskich świątyni. Najważniejsza to Daijoin – manmyouji, która powstała w 701 roku naszej ery. Na starych zdjęciach możemy zobaczyć, że kominy wulkaniczne wypluwały z siebie znacznie więcej gazów niż obecnie. Według buddystów przypominają one ichnią wizję piekła – niekończące się parujące kominy, zapach siarki, wysoka temperatura oraz towarzyszące temu dudnienie. Wrota piekieł.
Znajdziemy tu bardzo dużo podobizn Buddy.
Jak to ze mną bywa – widzę ścieżkę i chcę nią podążyć. Mimo, że pada i mimo, że zimno coś mnie ciągnie. Nowa ścieżka, czy droga pobudza wyobraźnię 🙂 Bardzo chcę zobaczyć co się znajduje na jej drugim końcu!
Czyż nie zachęca do sprawdzenia co jest dalej?
Podążając nią i w miarę wspinania się w górę oczom naszym ukazały się piękne widoki.
Ładna panorama miasteczka, które otoczone jest przez kominy wulkaniczne. Mieszkańcy muszą być przyzwyczajeni do ciągłego zapachu zgniłych jajek. I kolejne kominy.
A jak ktoś by chciał to i wodę na herbatę zagotuje na gorących oparach siarki. W okolicznych sklepikach można było kupić jajka ugotowane w gorących źródłach. Podobno zdrowe, ale wszechobecny zapach siarki nie zachęca do jedzenia, szczególnie jajek 😉
Cała okolica usiana jest mniejszymi lub większymi kominami.
To i nasze zdjęcia z kominami i siarkowymi wyziewami 🙂
Wyżej ścieżka już nie była wyłożona płytkami, zrobiła się bardziej stroma i zarośnięta. Uparłam się, że idziemy dalej!
Paweł był więc zmuszony aby podążyć za mną, reszta ekipy też nie miała wyboru 🙂 Na szczęście przestało padać, więc buntowali się trochę mniej.
Najpierw dotarliśmy na miejsce piknikowe, z drugiej strony góry wiedzie tu zwykła droga, ale samochodów nie było.
Wyszło również słoneczko!
W dalszej drodze na szczyt ścieżka zrobiła się stroma i śliska. Moje kolano krzyczało ‘nie, stop, nie idziemy dalej’ ale nie poddałam się. Chciałam zobaczyć co widać ze szczytu. Do tego było strasznie mokro, parno i pożerały nas tabuny komarów 🙂 Teraz ścieżka wiodła przez las z gęstym poszyciem. Dopiero z małego mostka nad małym wąwozem można było pooglądać okolicę.
Piękny widok, a zieleń jest powalająca! Szczególnie dla człowieka mieszkającego na pustyni.
W końcu zdobyliśmy szczyt, a naszym oczom ukazał się piękny widok! Cudowna panorama wybrzeża, pochmurna ale pochmurnie urocza. W słoneczny dzień była by penie jeszcze bardziej zapierająca dech w piersiach.
Zdjęcia niestety nie oddają uroku tego miejsca. Przyznam, że robiony były telefonem, bo nie chciało mi się targać aparatu, a Paweł został kawałek przed szczytem więc mu go zostawiłam 🙂
Lubię taką świeżą, soczystą zieleń!
Leave a Comment